CPT. JAN CWIKLINSKI, 1901-1976 - Kulisy Wydarzen na M/S BATORY z 1953 roku
CPT. JAN CWIKLINSKI was the captain of the M/S BATORY (1945-53) and other ships in the Polish fleet, holder of the Gold Cross of Merit for outstanding service… No Communist or pro Communist, Cwiklinski tried to coexist with the Polish Communist Government in 50’s for the sake of his wife and two children. However, he gradually became a figurehead on his own ship, with all disciplinary matters handled by secret-police men. In 1953, tipped off by a friend that he was slated for a phony spy trial in relation to his contacts with the British and American passengers. As a result, the captain left his ship, M/S BATORY during her stay in the Newcastle-England shipyard for repairs. He asked for the political asylum in Britain and then a few months later immigrated to USA. In 1955, he wrote autobiographical book “The Captain leaves his ship” telling the world about the Communist regime… Below, you'll find a Polish version of the interview with captain’s son, Janusz Cwiklinski that was done by author of this web site in Oct, 2004. There are also two archival press notes in English from the TIME magazine, 1953/55 and a very personal memories by Walter Molyneaux, who as a teenager worked for Cpt. Jan Cwiklinski at the Carvel Ice Cream Stand in Clifton New Jersey, USA…
KPT. JAN CWIKLINSKI, Kapitan Zeglugi Wielkiej; razem z Karolem Borchardtem, autorem znanej ksiazki "Znaczy Kapitan", byl absolwentem pierwszego rocznika Akademii Morskiej w Tczewie. Dowodca polskich statkow towarowych i pasazerskich, w tym m in. M/S WARSZAWA II (1939) i M/S BATORY (1945-53). Jako dowodca M/S BATORY, podczas pobytu statku w angielskiej stoczni remontowej w Newcastle w 1953 roku, opuscil statek i poprosil o azyl polityczny w Anglii. Kilka miesiecy po tym wydarzeniu emigruje do USA, gdzie staje sie wspolzalozycielem emigracyjnego Towarzystwa Zeglugowego i kapitanem jednostki towarowej o nazwie M/S WOLNA POLSKA. |
Przy pomocy Amerykanina Daniela Hawthorne pisze ksiazke "The Captain leaves his ship" ("Kapitan opuszcza swoj statek") opublikowana w 1956 i bedaca proba wyjasnienia kontrowersyjnej decyzji o pozostaniu na emigracji. Podobnie jak cala jego rodzina pozostajaca w Polsce, byl szykanowany przez dlugie lata przez komunistyczny rzad PRL i Sluzbe Bezpieczenstwa. Nigdy nie mial okazji na powrot do Polski. Zmarl na zawal serca, 20 czerwca 1976 w Hiszpanii. Pochowany na cmentarzu w Doleyston, New Jersey, USA (Osrodek ksiezy Paulinow zwany Polska Czestochowa w Ameryce.) Ponizej zamieszczony jest miedzy innymi wywiad z synem kapitana, Januszem Cwiklinskim, dwie archiwalne notatki prasowe z magazynu TIME, 1953/55, a takze bardzo osobiste wspomnienia Amerykanina, Waltera Molyneaux, ktory jak nastolatek pracowal w lodziarni prowadzonej przez kapitana w miasteczku Clifton - New Jersey, niedaleko Nowego Jorku...
ROZMOWA Z SYNEM KAPITANA, JANUSZEM CWIKLINSKIM - Toronto, pazdziernik 2004
Interview/ Wywiad by Peter Grajda
Nazwisko Kpt. Jana Cwiklinskiego jest dobrze znane w srodowisku ludzi morza i nie tylko. Niewiele osob jednak zna kulisy wydarzen z 1953 r. kiedy to Kpt. Cwiklinski opuscil poklad Batorego i poprosil o azyl polityczny w Anglii. Moje spotkanie z synem kapitana, Januszem Cwiklinskim w Toronto, w pazdzierniku 2004, bylo znakomita okazja do rozmowy o dawnych czasach...
Piotr Wieslaw Grajda: Panie Januszu, w encyklopediach i marynistycznych ksiazkach trudno jest znalezc informacje biograficzne o pana ojcu, jako ze byl on na czarnej liscie wladzy ludowej. Prosze wiec na poczatek przypomniec jakie byly poczatki kariery zawodowej Jana Cwiklinskiego i jak sie to stalo ze zostal on kapitanem flagowej jednostki polskiej floty pasazerskiej jaka byl Batory?
Janusz Cwiklinski: Mysle, ze powinienem zaczac od tego, ze moja rodzina nie miala zadnych tradycji morskich. Ojciec urodzil sie w Horodence, przedwojenne wojewodztwo Stanislawow, (obecnie Ivano-Frankowsk na Ukrainie) ponad 1000 km od morza, zarowno Baltyckiego jak i Czarnego. Praktycznie nie bylo wiec tam niczego co mogloby rozbudzic morskie zainteresowania. Byly natomiast, w tym pierwszym okresie zycia, bardzo rozbudzone u przyszlego kapitana uczucia patriotyczne... Ojciec jako mlody jeszcze niepelnoletni chlopak bral udzial w obronie Lwowa, za co otrzymal potem medal "Obroncom Lwowa".
(...) Ojciec mial dwoch braci Adama, ktory byl lekarzem i Tadeusza ktory byl prawnikiem. Rodzice bardzo chcieli aby ojciec poszedl w slady Tadeusza i podjal studia prawnicze we Lwowie. Tak sie tez stalo, ale ojciec studia przerwal po tym, jak zobaczyl informacje w prasie, ze w Tczewie otwarto Szkole Morska. (...) Byly to czasy kiedy Polska odzyskala niepodleglosc i duzo mowilo sie o dostepie do morza, budowie statkow i szkoleniu kadry oficerskiej dla polskiej floty. Rodzice pogodzili sie z decyzja syna a ich "rodzicielska porazka" co do planow ksztalcenia syna na prawnika zostala znacznie oslodzona, kiedy ojciec przyjechal na pierwsze ferie do domu i dumnie paradowal po rodzinnym miescie w mundurze marynarskim. Byl to niewatpliwie pierwszy marynarz pochodzacy z Horodenki.
Po ukonczeniu Szkoly Morskiej, z powodu wielkiego kryzysu swiatowego nie bylo mozliwosci zatrudnienia na morzu, i ojciec do konca kryzysu plywal dorywczo, m.in. na "pilotowkach". Wkrotce jednak nadeszly lepsze lata i zaczal sie szybki rozwoj polskiej floty, a co za tym idzie szanse na lepsza prace i awans w hierarchii marynarskiej. Ojciec zaczal awansowac i stal sie kapitanem duzych jednostek. Wiem od ludzi, ktorzy pracowali z nim, ze mial bardzo duza charyzme a jednoczesnie wzbudzal sympatie i szacunek u podwladnych. Byl lubiany. Mowiono mi nawet ze nalezal do najlepszych kapitanow w polskiej flocie handlowej i w Gdynia America Line.
W 1939, wyslano ojca do Holandii, gdzie mial nadzorowac wykonczeniowe prace, a potem objac dowodctwo budowanego dla Polski statku towarowo-pasazerskiego M/S WARSZAWA II. Wybuch Drugiej Wojny Swiatowej pokrzyzowal te plany. Cala polska flota bedaca poza granicami kraju przeszla pod dowodctwo wojskowe Anglikow. Polskie zalogi i oficerowie zaczeli plywac w transportach wojskowych...
Bedac w Holandii, ojciec poznal moja matke Slawe. Byla ona urzedniczka w polskim konsulacie. Wyksztalcona, znajaca piec jezykow podobala sie ojcu bardzo W 1942 wzieli slub, a rok pozniej urodzilem sie ja. Do wyzwolenia pozostawalismy w Holandii. Ale juz w pierwszym dniu po wyzwoleniu, ojciec poprzez Belgie dostal sie do Londynu, i po zameldowaniu sie w Polskim Przedstawicielstwie Zeglugi, otrzymal dowodztwo statku plywajacego na Bliski Wschod. Po kilku rejsach zostal kapitanem M/S BATORY.
Statek ten, jak wiadomo chocby z twojej strony internetowej, podczas wojny pelnil sluzbe jako transportowiec wojskowy. Po wojnie nalezalo dokonac koniecznej przebudowy i remontu. Dokonywano tego w Belgii, w Antwerpii. Byl to rok 1946. Musze tutaj wspomniecze razem z ojcem i mama mieszkalismy wowczas na Batorym. Kabina kapitanska nie byla jeszcze gotowa, ale zajmowalismy inna kabine. Remont trwal. I wlasnie podczas tego wciaz trwajacego remontu wybuch znany pozar Batorego, ktory dotkliwie zniszczyl duza czesc statku. Mialem wowczas 3 lata, ale wciaz pamietam slupy ognia buchajace z obu kominow. Zarowno mnie jak i mame uratowano wyciagajac nas przez bulaj. Do dzis nie wiadomo jaka byla dokladnie przyczyna tego pozaru, ale mozliwosc sabotazu wydaje sie byc bardzo realna. Wypadek ten opoznil o kilka miesiecy rozpoczecie przez Batorego regularnych rejsow przez Atlantyk, aczkolwiek tak jak bylo planowane, kapitanem w tych rejsach zostal moj ojciec na nastepnych kilka lat.
Do Polski wrocilismy w 1948 roku, jesienia. Powodem opoznienia powrotu do powojennej Polski byl miedzy innymi brak mieszkania w Gdyni... W 1936 roku ojciec dostal przydzial parceli w Gdyni, na lesnym terenie znanym obecnie jako dzielnica Dzialki Lesne. Zbudowal tam dom. Byl to nieduzy, pietrowy dwurodzinny budynek. Po wojnie, dom ten zostal caly zasiedlony przez wiele rodzin. Nie bylo tam dla nas miejsca. Wladze miejskie oferowaly w zamian mieszkanie przy ulicy Swietojanskiej, ale ojciec odmowil, motywujac to tym, ze chce mieszkac we wlasnym domu. Ten zas, jak i inne prywatne domy zostal przymusowo wcielony do Zrzeszenia Wlascicieli Nieruchomosci i mieszkania byly w gestii Wydzialu Lokalowego, a nie wlascicieli. Dopiero w 1948 roku oprozniono pietro dla ojca i jego rodziny. Ale na parterze wciaz mieszkaly wowczas cztery inne rodziny (12 osob na 80 m2) . Sprawa ta byla glosna w prasie Wybrzeza, szczegolnie w Dzienniku Baltyckim, gdzie ukazal sie miedzy innymi artykul pt. "Kapitan Cwiklinski nie ma mieszkania". Trzeba tu wspomniec, ze po powrocie do Polski mialem wreszcie okazje poznac moja siostre Janine (corke ojca z pierwszego malzenstwa, ktorej matka zmarla w pierwszym roku okupacji). Cieszylismy sie bardzo z tego polaczenie rodziny.
Wyglada na to ze kpt. Cwiklinski cieszyl sie duzym poparciem wsrod owczesnych wladz GAL-u oraz Polski i ze zycie panstwa rodziny bylo stabilne i dostatnie w tamtych latach...
Tak, ojciec jako kapitan cieszyl sie sympatia wladz i to zarowno w przedwojennej jak i zaraz powojennej Polsce. Mysle , ze wynikalo to glownie z duzego profesjonalizmu i charyzmy jaka posiadal. Byl czesto nagradzany wysokimi odznaczeniami panstwowymi, m.in. dwukrotnie Zlotym Krzyzem Polonia Restituta. Nalezy tu jednak podkreslic ze nigdy nie nalezal on do partii. Zdarzalo sie nawet, ze w galowym mundurze bywal na niedzielnych mszach w kosciele, co w tamtych czasach nie bylo mile widziane, a jednak w przypadku ojca tolerowane przez jego zwierzchnikow.
Co zatem spowodowalo, ze ten dobry kontakt z owczesna wladza zalamal sie i kpt. Cwiklinski podjal dramatyczna decyzje o azylu politycznym i pozostaniu w Anglii?
Wydarzylo sie to w 1953r. podczas powrotnego rejsu Batorego z Indii, kiedy statek mial postoj w Anglii. Wciaz nie znam do konca calej historii, ale wiem ze bezposrednia przyczyna proszenia o azyl polityczny byla rozmowa mojego ojca z czlowiekiem pelniacym funkcje lekarza okretowego. Przyznal sie on ojcu, ze jest agentem Sluzby Bezpieczenstwa i ze regularnie donosi na niego. W poczuciu winy i zalamany powiedzial on ojcu ze Sluzb Bezpieczenstwa z bardzo waznych powodow ma rozkaz aresztowania go zaraz po powrocie do Gdynii. Nie wiem z jakiego dokladnie powodu chciano ojca aresztowac. Powod ten musial byc pewnie znany ojcu i niebezpieczenstwo aresztowania realne. Podobno ojciec odmowil przemycenia na Batorym malzenstwa Rosenbergow, ktorzy bedac sowieckimi szpiegami wykradli od Amerykanow tajemnice konstrukcji bomby atomowej i ostatecznie zostali straceni na krzesle elektrycznym w USA. Teoria ta nie jest jednak potwierdzona.
(...) Mowiac o tym trzeba pamietac, ze lata '50 to wszechwladny terror stalinowski, zimna wojna miedzy Wschodem a Zachodem i obecne wszedzie polityczne donosicielstwo. Kazdy, nawet blahy powod prowadzil ludzi do fikcyjnych procesow sadowych, wiezien i zagadkowych znikniec, niejednokrotnie smierci. Batory jako statek komunistycznego bloku wschodniego, byl wowczas pod propagandowym obstrzalem. Stany Zjednoczone odmowily w tym czasie przyjmowania go w Nowym Jorku pod pretekstem "szpiegowskich powiazan". Doszlo nawet kiedys do "aresztowania" Batorego w Nowym Jorku przez FBI. Podczas tego epizodu, ojciec zmylil straze portowe i bez asysty holownikow i pilota, w nocy opuscil Nowy Jork. Bylo to glosne wydarzenie. Po powrocie do Polski, wlasnie za ten wyczyn otrzymal jeden z orderow Polonia Restituta. (...)
Ojciec, tak jak i inni kapitanowie Batorego w tym czasie, po zakonczeniu kazdego rejsu, nie mogl swobodnie zejsc na lad. Zawsze, po zawinieciu do Gdyni zabierany byl przez czarna limuzyne do biura Sluzby Bezpieczenstwa na kilku godzinna rozmowe o zakonczonym rejsie. Dopiero po tej rozmowie mogl wrocic do domu. Nie brakowalo takze w tych czasach elementow tzw. czarnego humoru. Pod koniec lat 40-tych w Sopocie, w areszcie domowym przebywal marszalek Rola-Zymierski. Z niewiadomych powodow upodobal sobie Batorego i mojego ojca i wymykajac sie obstawie skladal ojcu niezapowiedziane, aczkolwiek klopotliwe wizyty. Ojciec odnosil wrazenie, ze nie byl to czlowiek o calkowicie zrownowazonej psychice. Pewnego razu, po wizycie marszalka, ojciec odkryl pod poduszka kanapy pozostawiony przez niego rewolwer... zart, prowokacja - licho wie! Byly to bardzo trudne lata, pelne emocjonalnych napiec i stresow.
Slyszalem ze po tym jak kpt. Cwiklinski pozostal w Anglii, jego rodzina w Polsce zaznala wielu przykrosci...
Tak, byly przykrosci i to przez wiele lat praktycznie do lat '80 czyli czasow Solidarnosci. Po pierwsze wyeksmitowano nas z naszego domu na "Dzialkach Lesnych", o ktorym juz wspominalem. Kazano nam wyprowadzic sie do Leska, w Bieszczady. Nie mielismy tam nikogo. Bylo to zupelne pustkowie. Matka, ktora po "wydarzeniach na Batorym, w Anglii" natychmiast wyrzucono z przedsiebiorstwa "Dalmor" wyblagala jednak, aby zezwolono nam wyprowadzic sie do Krakowa. Potem, po roku czasu pozwolono nam przeniesc sie do Bytomia, gdzie mielismy troche rodziny - bylo razniej. Mimo "wilczego biletu" udalo sie mamie rozpoczac prace w biurze na kopalni.
W 1956r., po smierci Stalina i dojsciu do wladzy Gomulki nastapil przelom. W gazetach pisano o politycznych bledach i wypaczeniach. Mama dostala wowczas list od Rady Robotniczej z "Dalmoru" z propozycja powrotu do pracy w Gdyni. Nie mielismy jednak mieszkania. Po naszej eksmisji w 1953, w rodzinnym domu na Dzialkach Lesnych zamieszkal szef Urzedu Bezpieczenstwa w Gdyni. Mieszkal tam do czasu rozwiazania tej kryminalnej instytucji i przeksztalconia jej w Sluzbe Bezpieczenstwa. Nastepnie zamieszkal tam przewodniczacy Miejskiej Rady Narodowej, Konstanty Rek.
Nasz dom byl wiec zajety. Gdy upomnielismy sie o jego zwrot, ku naszemu zdziwieniu, nie stwarzano wiekszych problemow. Dano nam do wyboru zamieszkanie w dawnym domu lub w bardzo duzym, nowoczesnym mieszkaniu przy ulicy Wladyslawa IV, ktore bylo wlasnie konczone z mysla o wspomnianym przewodniczacym Miejskiej Rady Narodowej. Zdecydowalismy sie oczywiscie na dom i w 1957 wrocilismy do Gdyni. Nalezy podkreslic, ze bylo to mozliwe glownie ze wzgledu na bardzo ludzka, pelna zrozumienia postawe Konstantego Reka (co bylo na swoj sposob bardzo nienormalne w tamtych czasach).
Zatem z koncem lat '50 wszystko zaczelo znowu ukladac sie pomyslnie...
Bylo tak tylko pozornie. Wciaz bylismy pod obserwacja Sluzby Bezpieczenstwa, ktora np. zatrudniala taksowkarzy do obserwacji domu i skladania donosow. Wladze interesowalo z kim utrzymujemy kontakty, kto nas odwiedza. Calej rodzinie odmawiano paszportow; nawet na wyjazdy do krajow Demokracji Ludowej. Wyjazd z Polski i ewentualne spotkanie z ojcem bylo absolutnie niemozliwe. Otrzymywalismy od niego jedynie listy pisane pod fikcyjnym nazwiskiem Jan Nalecz. Ale listy te byly otwierane na poczcie i cenzurowane mimo wszystko.
Moja edukacja tez nie przebiegala gladko. Wciaz dawano mi znac o tym ze ojciec moj to wrog ustroju, a ja musze poniesc tego konsekwencje. Dyrekcja II Liceum w Gdyni nie stwarzala mi zadnych przeszkod, wrecz przeciwnie, zostalem przyjety bez egzaminu. Ale np. gdy szkola wytypowala mnie na miedzynarodowy oboz w Polsce, wladze zwierzchnie nakazaly szkole zmiane kandydata. Szkola odpowiedziala odmownie i nie pojechal nikt. Niemozliwe bylo takze zapisanie sie do jakiegokolwiek klubu zeglarskiego. Ograniczano mi kontakt z ludzmi, a od morza i marynarki mialem trzymac sie z dala. Wyjatkowym momentem bylo zabronienie mi podjecia nauki w Wyzszej Szkole Morskiej w Gdynii. Nie pomogly bardzo dobre oceny ze szkoly sredniej, rozmowy z rektorem, a nawet poruszenie roznych, wydawaloby sie wplywowych znajomych jak np. owczesny v-ice Minister Zeglugii.
Ze wzgledu na taka wlasnie sytuacje musialem zdecydowac sie na inne studia: Politechnike Gdanska; Wydzial Elektroniczny. Ale "wladza" stwarzala mi trudnosci i probowala ingerowac w moje studenckie zycie takze i tam. Na szczescie moja Uczelnia z rektorem profesorem Kopeckim na czele starala sie utrzymac autonomie i nie poddawala sie naciskowi partyjnych zwierzchnikow. Aczkolwiek, gdy po kilku latach, juz jako inzynier elektronik, probowalem dostac stanowisko oficerskie elektryka na ktoryms z polskich statkow "Dalmoru" bylo to absolutnie niemozliwe ze wzgledu na "rodzinne powiazania". Rowniez odmowiono mi zatrudnienia w Wyzszej Szkole Morskiej, motywujac to tym, ze ze wzgledu na owe "rodzinne powiazania" nigdy nie dostane zgody na, chocby, opuszczenie basenu portowego na zadnej jednostce plywajacej. Tak jak juz wspomnialem, decyzja wszechwladnej wladzy, mialem trzymac sie z od marynarki z dala i bylo to nieodwracalne.
Czy po tych trudnych wydarzeniach lat '50, mial Pan kiedykolwiek okazje na spotkanie z ojcem?
O wyjazd z kraju i ewentualne spotkanie z ojcem staralismy sie od 1957 zarowno mama jak i ja.. Wciaz odmawiano nam paszportow. Na wyjazd nie bylo szansy. Az wreszcie po 20 latach tych staran, w 1974 podczas choroby gdynskiego szefa SB, jeden z pracownikow jego biura, znajac moja historie od wspolnego kolegi, calkiem bezinteresownie, pomogl mi uzyskac paszport. Mam z tym czlowiekiem kontakt do dzisiaj i jestesmy w przyjazni. Dzieki temu upragnionemu paszportowi moglem wyjechac do Malagi w Hiszpanii i tam wlasnie spotkalem sie z ojcem po raz pierwszy i ostatni jako ze dwa lata pozniej umarl.
Co dzialo sie z kpt. Cwiklinskim przez te wszystkie lata od czasu jak opuscil poklad Batorego i ostatecznie znalazl sie w Maladze?
Ojciec mowil mi ze zszedl z Batorego tylko z neseserem i 50 funtami w kieszeni. Nie chcial i nie mogl wzbudzac podejrzen. W Anglii pozostal okolo 6 miesiecy. Tamtejsza Polska Emigracja przyjela go z mieszanymi uczuciami. Wielu mialo zal do niego, ze po wojnie wrocil do komunistycznej Polski, a tym samym wspieral sowiecka okupacje. A przeciez decyzja powrotu do kraju byla w duzej mierze oparta na pragnieniu polaczenia rodziny... W Polsce zyla moja siostra, której ojciec nie widzial od 1939 roku. Mozna powiedziec ze w pewnym sensie byla ona zakladnikiem komunistow.
(...) Nie mogac znalezc zrozumienia w emigracyjnym, polskim srodowisku w Anglli, a takze doswiadczajac problemow ze znalezieniem pracy, ojciec zdecydowal sie na wyjazd do USA. Spotkal sie tam z bardzo dobrym przyjeciem. Poprzez naglosnienie wydarzen z Anglii, jego nazwisko bylo dobrze znane i stalo sie pewnego rodzaju symbolem walki z komunistycznym rzadem w Polsce. Amerykanscy biznesmenii polskiego pochodzenie zaproponowali ojcu wziecie udzialu w stworzenie emigracyjnego Towarzystwa Zeglugowego. Okolo roku 1954, zakupiono amerykanski statek transportowy typu "Liberty" o nazwie GEORGE W. KENDALL i przemianowano go na WOLNA POLSKA. Byla to pierwsza jednostka Towarzystwa Zeglugowego "Pulaski Transport Line". Myslano o zakupie kolejnych statkow i nadaniu im takich nazw jak WOLNE WEGRY, WOLNA EUROPA itd. Mialo to niezwykly w tamtych latach wydzwiek polityczny; opozycyjno - niepodleglosciowy do tego wszystkiego co dzialo sie w kraju i "zamkniecia" Polski na swiat (Zimna Wojna).
Ojciec zostal kapitanem WOLNEJ POLSKI i juz od samego poczatku rozpoczal bardzo udane rejsy handlowe po calym swiecie. Bylo to duzym sukcesem, bo w okresie tym panowal pewien zastoj i stagnacja ekonomiczna na swiecie. WOLNA POLSKA nie narzekala jednak na brak przewozowych kontraktow, a pojawianie sie w roznych portach statku o tak wymownej nazwie wzbudzalo zawsze zainteresowanie. Ojciec poznal w tym czasie wiele znanych osobistosci ktore udzielaly jemu poparcia w krzewieniu ideii walki o prawdziwie niepodlegla Polske. Przykladem takich postaci moze byc general Wladyslaw Anders mieszkajacy wowczas na emigracji w Londynie lub papiez Pawel VI, ktory w 1956 odznaczyl ojca Krzyzem Maltanskim.
Niestety, polityczna otoczka wokol Towarzystwa Zeglugowego, postaci ojca jako uchodzcy i samego statku WOLNA POLSKA zaczela nabierac, w pewnym momencie, bardzo manipulacyjnego i propagandowo niezdrowego charakteru. Ojciec zdecydowal ze nie sluzy to dobrze krajowi i nie chcial aby jego nazwisko wykorzystywano do politycznych rozgrywek. Dzialo sie to wszystko w momencie kiedy nastapila w Polsce "odwilz" i ster rzadow przejal Wladyslaw Gomolka. Miliony Polakow jak i czesc emigracji, w tym moj ojciec, uwierzyli w piekne deklaracje powrotu Polski do normalnosci. W zwiazku z powyzszym, na zebraniu akcjonariuszy Towarzystwa Zeglugowego w 1957, ojciec zakomunikowal, ze wycofuje sie ze wspolpracy. Towarzystwo Zeglugowe zostalo rozwiazane.
Decyzja o odejsciu z Towarzystwa Zeglugowego byla dla ojca nielatwa poniewaz praktycznie wiazala sie z utrata kontaktu z morzem, ktore tak kochal. Mial 56 lat i musial znalezc dla siebie nowe zajecie. Z Chicago, przeprowadzil sie do Nowego Jorku i kupil mieszkanie przy Central Parku. Wypelnilo sie ono morskimi i polskimi pamiatkami. Byla to prawdziwa oaza polskosci - wiem, ze na scianie w jego pokoju wisiala bialo-czerwona, polska bandera z orlem w koronie pochodzaca z WOLNEJ POLSKI. Na morze ojciec juz nigdy nie wrocil. W okresie letnim, pracowal w lodziarni "Carvel", ktora kupil w malym miasteczku Clifton, New Jersey niedaleko Nowego Jorku. Miesiace zimowe spedzal w samym Nowym Jorku...
Jego nadzieja na znormalizowanie sytuacji w Polsce po tym jak Gomulka przejal wladze stala sie naiwna mrzonka. Spowodowalo to, ze juz do samej smierci byl krancowo nieufny do wladzy komunistycznej. Wiele razy kiedy po kolejnych staraniach o paszport rozmawialem z urzednikami SB slyszalem slowa "Chcialby pan zobaczyc sie z tatusiem? Tak? To niech tatus przyjedzie do Polski. Nie zrobimy mu krzywdy". Z tej laskawej oferty oczywiscie nigdy nie skorzystal.
Gdy ojciec przeszedl na emeryture i reumatyczne problemy zaczely coraz bardziej dawac o sobie znac, zaczal wyjezdzac kazdego roku do slonecznej Hiszpanii, gdzie w Maladze mial mieszkanie. Mogl sie on tam zawsze troche podkurowac. I wlasnie w Maladze, gdzie ojciec przyjechal na wakacje mialem jedyna szanse aby spotkac sie z nim. Dwa lata pozniej, w Maladze, ojciec umarl majac 75 lat. Hiszpanski lekarz opiekujacy sie nim byl zaskoczony ze w ostatnich godzinach zycia jego pacjent wciaz mowil z uporem o jakims statku o nazwie BATORY...
Panie Januszu, wyrazajac zal ze cala pana rodzina, a zwlaszcza kpt. Cwiklinski musial przejsc w zyciu przez tyle trudnych sytuacji i zawodow dziekuje serdzecznie za podzielenie sie tymi bardzo osobistymi wspomnieniami.
Dziekuje takze i ja za rozmowe. To milo zagoscic na twojej stronie internetowej o polskich transatlantykach.
Toronto, Kanada - pazdziernik 2004
Piotr Wieslaw Grajda: Panie Januszu, w encyklopediach i marynistycznych ksiazkach trudno jest znalezc informacje biograficzne o pana ojcu, jako ze byl on na czarnej liscie wladzy ludowej. Prosze wiec na poczatek przypomniec jakie byly poczatki kariery zawodowej Jana Cwiklinskiego i jak sie to stalo ze zostal on kapitanem flagowej jednostki polskiej floty pasazerskiej jaka byl Batory?
Janusz Cwiklinski: Mysle, ze powinienem zaczac od tego, ze moja rodzina nie miala zadnych tradycji morskich. Ojciec urodzil sie w Horodence, przedwojenne wojewodztwo Stanislawow, (obecnie Ivano-Frankowsk na Ukrainie) ponad 1000 km od morza, zarowno Baltyckiego jak i Czarnego. Praktycznie nie bylo wiec tam niczego co mogloby rozbudzic morskie zainteresowania. Byly natomiast, w tym pierwszym okresie zycia, bardzo rozbudzone u przyszlego kapitana uczucia patriotyczne... Ojciec jako mlody jeszcze niepelnoletni chlopak bral udzial w obronie Lwowa, za co otrzymal potem medal "Obroncom Lwowa".
(...) Ojciec mial dwoch braci Adama, ktory byl lekarzem i Tadeusza ktory byl prawnikiem. Rodzice bardzo chcieli aby ojciec poszedl w slady Tadeusza i podjal studia prawnicze we Lwowie. Tak sie tez stalo, ale ojciec studia przerwal po tym, jak zobaczyl informacje w prasie, ze w Tczewie otwarto Szkole Morska. (...) Byly to czasy kiedy Polska odzyskala niepodleglosc i duzo mowilo sie o dostepie do morza, budowie statkow i szkoleniu kadry oficerskiej dla polskiej floty. Rodzice pogodzili sie z decyzja syna a ich "rodzicielska porazka" co do planow ksztalcenia syna na prawnika zostala znacznie oslodzona, kiedy ojciec przyjechal na pierwsze ferie do domu i dumnie paradowal po rodzinnym miescie w mundurze marynarskim. Byl to niewatpliwie pierwszy marynarz pochodzacy z Horodenki.
Po ukonczeniu Szkoly Morskiej, z powodu wielkiego kryzysu swiatowego nie bylo mozliwosci zatrudnienia na morzu, i ojciec do konca kryzysu plywal dorywczo, m.in. na "pilotowkach". Wkrotce jednak nadeszly lepsze lata i zaczal sie szybki rozwoj polskiej floty, a co za tym idzie szanse na lepsza prace i awans w hierarchii marynarskiej. Ojciec zaczal awansowac i stal sie kapitanem duzych jednostek. Wiem od ludzi, ktorzy pracowali z nim, ze mial bardzo duza charyzme a jednoczesnie wzbudzal sympatie i szacunek u podwladnych. Byl lubiany. Mowiono mi nawet ze nalezal do najlepszych kapitanow w polskiej flocie handlowej i w Gdynia America Line.
W 1939, wyslano ojca do Holandii, gdzie mial nadzorowac wykonczeniowe prace, a potem objac dowodctwo budowanego dla Polski statku towarowo-pasazerskiego M/S WARSZAWA II. Wybuch Drugiej Wojny Swiatowej pokrzyzowal te plany. Cala polska flota bedaca poza granicami kraju przeszla pod dowodctwo wojskowe Anglikow. Polskie zalogi i oficerowie zaczeli plywac w transportach wojskowych...
Bedac w Holandii, ojciec poznal moja matke Slawe. Byla ona urzedniczka w polskim konsulacie. Wyksztalcona, znajaca piec jezykow podobala sie ojcu bardzo W 1942 wzieli slub, a rok pozniej urodzilem sie ja. Do wyzwolenia pozostawalismy w Holandii. Ale juz w pierwszym dniu po wyzwoleniu, ojciec poprzez Belgie dostal sie do Londynu, i po zameldowaniu sie w Polskim Przedstawicielstwie Zeglugi, otrzymal dowodztwo statku plywajacego na Bliski Wschod. Po kilku rejsach zostal kapitanem M/S BATORY.
Statek ten, jak wiadomo chocby z twojej strony internetowej, podczas wojny pelnil sluzbe jako transportowiec wojskowy. Po wojnie nalezalo dokonac koniecznej przebudowy i remontu. Dokonywano tego w Belgii, w Antwerpii. Byl to rok 1946. Musze tutaj wspomniecze razem z ojcem i mama mieszkalismy wowczas na Batorym. Kabina kapitanska nie byla jeszcze gotowa, ale zajmowalismy inna kabine. Remont trwal. I wlasnie podczas tego wciaz trwajacego remontu wybuch znany pozar Batorego, ktory dotkliwie zniszczyl duza czesc statku. Mialem wowczas 3 lata, ale wciaz pamietam slupy ognia buchajace z obu kominow. Zarowno mnie jak i mame uratowano wyciagajac nas przez bulaj. Do dzis nie wiadomo jaka byla dokladnie przyczyna tego pozaru, ale mozliwosc sabotazu wydaje sie byc bardzo realna. Wypadek ten opoznil o kilka miesiecy rozpoczecie przez Batorego regularnych rejsow przez Atlantyk, aczkolwiek tak jak bylo planowane, kapitanem w tych rejsach zostal moj ojciec na nastepnych kilka lat.
Do Polski wrocilismy w 1948 roku, jesienia. Powodem opoznienia powrotu do powojennej Polski byl miedzy innymi brak mieszkania w Gdyni... W 1936 roku ojciec dostal przydzial parceli w Gdyni, na lesnym terenie znanym obecnie jako dzielnica Dzialki Lesne. Zbudowal tam dom. Byl to nieduzy, pietrowy dwurodzinny budynek. Po wojnie, dom ten zostal caly zasiedlony przez wiele rodzin. Nie bylo tam dla nas miejsca. Wladze miejskie oferowaly w zamian mieszkanie przy ulicy Swietojanskiej, ale ojciec odmowil, motywujac to tym, ze chce mieszkac we wlasnym domu. Ten zas, jak i inne prywatne domy zostal przymusowo wcielony do Zrzeszenia Wlascicieli Nieruchomosci i mieszkania byly w gestii Wydzialu Lokalowego, a nie wlascicieli. Dopiero w 1948 roku oprozniono pietro dla ojca i jego rodziny. Ale na parterze wciaz mieszkaly wowczas cztery inne rodziny (12 osob na 80 m2) . Sprawa ta byla glosna w prasie Wybrzeza, szczegolnie w Dzienniku Baltyckim, gdzie ukazal sie miedzy innymi artykul pt. "Kapitan Cwiklinski nie ma mieszkania". Trzeba tu wspomniec, ze po powrocie do Polski mialem wreszcie okazje poznac moja siostre Janine (corke ojca z pierwszego malzenstwa, ktorej matka zmarla w pierwszym roku okupacji). Cieszylismy sie bardzo z tego polaczenie rodziny.
Wyglada na to ze kpt. Cwiklinski cieszyl sie duzym poparciem wsrod owczesnych wladz GAL-u oraz Polski i ze zycie panstwa rodziny bylo stabilne i dostatnie w tamtych latach...
Tak, ojciec jako kapitan cieszyl sie sympatia wladz i to zarowno w przedwojennej jak i zaraz powojennej Polsce. Mysle , ze wynikalo to glownie z duzego profesjonalizmu i charyzmy jaka posiadal. Byl czesto nagradzany wysokimi odznaczeniami panstwowymi, m.in. dwukrotnie Zlotym Krzyzem Polonia Restituta. Nalezy tu jednak podkreslic ze nigdy nie nalezal on do partii. Zdarzalo sie nawet, ze w galowym mundurze bywal na niedzielnych mszach w kosciele, co w tamtych czasach nie bylo mile widziane, a jednak w przypadku ojca tolerowane przez jego zwierzchnikow.
Co zatem spowodowalo, ze ten dobry kontakt z owczesna wladza zalamal sie i kpt. Cwiklinski podjal dramatyczna decyzje o azylu politycznym i pozostaniu w Anglii?
Wydarzylo sie to w 1953r. podczas powrotnego rejsu Batorego z Indii, kiedy statek mial postoj w Anglii. Wciaz nie znam do konca calej historii, ale wiem ze bezposrednia przyczyna proszenia o azyl polityczny byla rozmowa mojego ojca z czlowiekiem pelniacym funkcje lekarza okretowego. Przyznal sie on ojcu, ze jest agentem Sluzby Bezpieczenstwa i ze regularnie donosi na niego. W poczuciu winy i zalamany powiedzial on ojcu ze Sluzb Bezpieczenstwa z bardzo waznych powodow ma rozkaz aresztowania go zaraz po powrocie do Gdynii. Nie wiem z jakiego dokladnie powodu chciano ojca aresztowac. Powod ten musial byc pewnie znany ojcu i niebezpieczenstwo aresztowania realne. Podobno ojciec odmowil przemycenia na Batorym malzenstwa Rosenbergow, ktorzy bedac sowieckimi szpiegami wykradli od Amerykanow tajemnice konstrukcji bomby atomowej i ostatecznie zostali straceni na krzesle elektrycznym w USA. Teoria ta nie jest jednak potwierdzona.
(...) Mowiac o tym trzeba pamietac, ze lata '50 to wszechwladny terror stalinowski, zimna wojna miedzy Wschodem a Zachodem i obecne wszedzie polityczne donosicielstwo. Kazdy, nawet blahy powod prowadzil ludzi do fikcyjnych procesow sadowych, wiezien i zagadkowych znikniec, niejednokrotnie smierci. Batory jako statek komunistycznego bloku wschodniego, byl wowczas pod propagandowym obstrzalem. Stany Zjednoczone odmowily w tym czasie przyjmowania go w Nowym Jorku pod pretekstem "szpiegowskich powiazan". Doszlo nawet kiedys do "aresztowania" Batorego w Nowym Jorku przez FBI. Podczas tego epizodu, ojciec zmylil straze portowe i bez asysty holownikow i pilota, w nocy opuscil Nowy Jork. Bylo to glosne wydarzenie. Po powrocie do Polski, wlasnie za ten wyczyn otrzymal jeden z orderow Polonia Restituta. (...)
Ojciec, tak jak i inni kapitanowie Batorego w tym czasie, po zakonczeniu kazdego rejsu, nie mogl swobodnie zejsc na lad. Zawsze, po zawinieciu do Gdyni zabierany byl przez czarna limuzyne do biura Sluzby Bezpieczenstwa na kilku godzinna rozmowe o zakonczonym rejsie. Dopiero po tej rozmowie mogl wrocic do domu. Nie brakowalo takze w tych czasach elementow tzw. czarnego humoru. Pod koniec lat 40-tych w Sopocie, w areszcie domowym przebywal marszalek Rola-Zymierski. Z niewiadomych powodow upodobal sobie Batorego i mojego ojca i wymykajac sie obstawie skladal ojcu niezapowiedziane, aczkolwiek klopotliwe wizyty. Ojciec odnosil wrazenie, ze nie byl to czlowiek o calkowicie zrownowazonej psychice. Pewnego razu, po wizycie marszalka, ojciec odkryl pod poduszka kanapy pozostawiony przez niego rewolwer... zart, prowokacja - licho wie! Byly to bardzo trudne lata, pelne emocjonalnych napiec i stresow.
Slyszalem ze po tym jak kpt. Cwiklinski pozostal w Anglii, jego rodzina w Polsce zaznala wielu przykrosci...
Tak, byly przykrosci i to przez wiele lat praktycznie do lat '80 czyli czasow Solidarnosci. Po pierwsze wyeksmitowano nas z naszego domu na "Dzialkach Lesnych", o ktorym juz wspominalem. Kazano nam wyprowadzic sie do Leska, w Bieszczady. Nie mielismy tam nikogo. Bylo to zupelne pustkowie. Matka, ktora po "wydarzeniach na Batorym, w Anglii" natychmiast wyrzucono z przedsiebiorstwa "Dalmor" wyblagala jednak, aby zezwolono nam wyprowadzic sie do Krakowa. Potem, po roku czasu pozwolono nam przeniesc sie do Bytomia, gdzie mielismy troche rodziny - bylo razniej. Mimo "wilczego biletu" udalo sie mamie rozpoczac prace w biurze na kopalni.
W 1956r., po smierci Stalina i dojsciu do wladzy Gomulki nastapil przelom. W gazetach pisano o politycznych bledach i wypaczeniach. Mama dostala wowczas list od Rady Robotniczej z "Dalmoru" z propozycja powrotu do pracy w Gdyni. Nie mielismy jednak mieszkania. Po naszej eksmisji w 1953, w rodzinnym domu na Dzialkach Lesnych zamieszkal szef Urzedu Bezpieczenstwa w Gdyni. Mieszkal tam do czasu rozwiazania tej kryminalnej instytucji i przeksztalconia jej w Sluzbe Bezpieczenstwa. Nastepnie zamieszkal tam przewodniczacy Miejskiej Rady Narodowej, Konstanty Rek.
Nasz dom byl wiec zajety. Gdy upomnielismy sie o jego zwrot, ku naszemu zdziwieniu, nie stwarzano wiekszych problemow. Dano nam do wyboru zamieszkanie w dawnym domu lub w bardzo duzym, nowoczesnym mieszkaniu przy ulicy Wladyslawa IV, ktore bylo wlasnie konczone z mysla o wspomnianym przewodniczacym Miejskiej Rady Narodowej. Zdecydowalismy sie oczywiscie na dom i w 1957 wrocilismy do Gdyni. Nalezy podkreslic, ze bylo to mozliwe glownie ze wzgledu na bardzo ludzka, pelna zrozumienia postawe Konstantego Reka (co bylo na swoj sposob bardzo nienormalne w tamtych czasach).
Zatem z koncem lat '50 wszystko zaczelo znowu ukladac sie pomyslnie...
Bylo tak tylko pozornie. Wciaz bylismy pod obserwacja Sluzby Bezpieczenstwa, ktora np. zatrudniala taksowkarzy do obserwacji domu i skladania donosow. Wladze interesowalo z kim utrzymujemy kontakty, kto nas odwiedza. Calej rodzinie odmawiano paszportow; nawet na wyjazdy do krajow Demokracji Ludowej. Wyjazd z Polski i ewentualne spotkanie z ojcem bylo absolutnie niemozliwe. Otrzymywalismy od niego jedynie listy pisane pod fikcyjnym nazwiskiem Jan Nalecz. Ale listy te byly otwierane na poczcie i cenzurowane mimo wszystko.
Moja edukacja tez nie przebiegala gladko. Wciaz dawano mi znac o tym ze ojciec moj to wrog ustroju, a ja musze poniesc tego konsekwencje. Dyrekcja II Liceum w Gdyni nie stwarzala mi zadnych przeszkod, wrecz przeciwnie, zostalem przyjety bez egzaminu. Ale np. gdy szkola wytypowala mnie na miedzynarodowy oboz w Polsce, wladze zwierzchnie nakazaly szkole zmiane kandydata. Szkola odpowiedziala odmownie i nie pojechal nikt. Niemozliwe bylo takze zapisanie sie do jakiegokolwiek klubu zeglarskiego. Ograniczano mi kontakt z ludzmi, a od morza i marynarki mialem trzymac sie z dala. Wyjatkowym momentem bylo zabronienie mi podjecia nauki w Wyzszej Szkole Morskiej w Gdynii. Nie pomogly bardzo dobre oceny ze szkoly sredniej, rozmowy z rektorem, a nawet poruszenie roznych, wydawaloby sie wplywowych znajomych jak np. owczesny v-ice Minister Zeglugii.
Ze wzgledu na taka wlasnie sytuacje musialem zdecydowac sie na inne studia: Politechnike Gdanska; Wydzial Elektroniczny. Ale "wladza" stwarzala mi trudnosci i probowala ingerowac w moje studenckie zycie takze i tam. Na szczescie moja Uczelnia z rektorem profesorem Kopeckim na czele starala sie utrzymac autonomie i nie poddawala sie naciskowi partyjnych zwierzchnikow. Aczkolwiek, gdy po kilku latach, juz jako inzynier elektronik, probowalem dostac stanowisko oficerskie elektryka na ktoryms z polskich statkow "Dalmoru" bylo to absolutnie niemozliwe ze wzgledu na "rodzinne powiazania". Rowniez odmowiono mi zatrudnienia w Wyzszej Szkole Morskiej, motywujac to tym, ze ze wzgledu na owe "rodzinne powiazania" nigdy nie dostane zgody na, chocby, opuszczenie basenu portowego na zadnej jednostce plywajacej. Tak jak juz wspomnialem, decyzja wszechwladnej wladzy, mialem trzymac sie z od marynarki z dala i bylo to nieodwracalne.
Czy po tych trudnych wydarzeniach lat '50, mial Pan kiedykolwiek okazje na spotkanie z ojcem?
O wyjazd z kraju i ewentualne spotkanie z ojcem staralismy sie od 1957 zarowno mama jak i ja.. Wciaz odmawiano nam paszportow. Na wyjazd nie bylo szansy. Az wreszcie po 20 latach tych staran, w 1974 podczas choroby gdynskiego szefa SB, jeden z pracownikow jego biura, znajac moja historie od wspolnego kolegi, calkiem bezinteresownie, pomogl mi uzyskac paszport. Mam z tym czlowiekiem kontakt do dzisiaj i jestesmy w przyjazni. Dzieki temu upragnionemu paszportowi moglem wyjechac do Malagi w Hiszpanii i tam wlasnie spotkalem sie z ojcem po raz pierwszy i ostatni jako ze dwa lata pozniej umarl.
Co dzialo sie z kpt. Cwiklinskim przez te wszystkie lata od czasu jak opuscil poklad Batorego i ostatecznie znalazl sie w Maladze?
Ojciec mowil mi ze zszedl z Batorego tylko z neseserem i 50 funtami w kieszeni. Nie chcial i nie mogl wzbudzac podejrzen. W Anglii pozostal okolo 6 miesiecy. Tamtejsza Polska Emigracja przyjela go z mieszanymi uczuciami. Wielu mialo zal do niego, ze po wojnie wrocil do komunistycznej Polski, a tym samym wspieral sowiecka okupacje. A przeciez decyzja powrotu do kraju byla w duzej mierze oparta na pragnieniu polaczenia rodziny... W Polsce zyla moja siostra, której ojciec nie widzial od 1939 roku. Mozna powiedziec ze w pewnym sensie byla ona zakladnikiem komunistow.
(...) Nie mogac znalezc zrozumienia w emigracyjnym, polskim srodowisku w Anglli, a takze doswiadczajac problemow ze znalezieniem pracy, ojciec zdecydowal sie na wyjazd do USA. Spotkal sie tam z bardzo dobrym przyjeciem. Poprzez naglosnienie wydarzen z Anglii, jego nazwisko bylo dobrze znane i stalo sie pewnego rodzaju symbolem walki z komunistycznym rzadem w Polsce. Amerykanscy biznesmenii polskiego pochodzenie zaproponowali ojcu wziecie udzialu w stworzenie emigracyjnego Towarzystwa Zeglugowego. Okolo roku 1954, zakupiono amerykanski statek transportowy typu "Liberty" o nazwie GEORGE W. KENDALL i przemianowano go na WOLNA POLSKA. Byla to pierwsza jednostka Towarzystwa Zeglugowego "Pulaski Transport Line". Myslano o zakupie kolejnych statkow i nadaniu im takich nazw jak WOLNE WEGRY, WOLNA EUROPA itd. Mialo to niezwykly w tamtych latach wydzwiek polityczny; opozycyjno - niepodleglosciowy do tego wszystkiego co dzialo sie w kraju i "zamkniecia" Polski na swiat (Zimna Wojna).
Ojciec zostal kapitanem WOLNEJ POLSKI i juz od samego poczatku rozpoczal bardzo udane rejsy handlowe po calym swiecie. Bylo to duzym sukcesem, bo w okresie tym panowal pewien zastoj i stagnacja ekonomiczna na swiecie. WOLNA POLSKA nie narzekala jednak na brak przewozowych kontraktow, a pojawianie sie w roznych portach statku o tak wymownej nazwie wzbudzalo zawsze zainteresowanie. Ojciec poznal w tym czasie wiele znanych osobistosci ktore udzielaly jemu poparcia w krzewieniu ideii walki o prawdziwie niepodlegla Polske. Przykladem takich postaci moze byc general Wladyslaw Anders mieszkajacy wowczas na emigracji w Londynie lub papiez Pawel VI, ktory w 1956 odznaczyl ojca Krzyzem Maltanskim.
Niestety, polityczna otoczka wokol Towarzystwa Zeglugowego, postaci ojca jako uchodzcy i samego statku WOLNA POLSKA zaczela nabierac, w pewnym momencie, bardzo manipulacyjnego i propagandowo niezdrowego charakteru. Ojciec zdecydowal ze nie sluzy to dobrze krajowi i nie chcial aby jego nazwisko wykorzystywano do politycznych rozgrywek. Dzialo sie to wszystko w momencie kiedy nastapila w Polsce "odwilz" i ster rzadow przejal Wladyslaw Gomolka. Miliony Polakow jak i czesc emigracji, w tym moj ojciec, uwierzyli w piekne deklaracje powrotu Polski do normalnosci. W zwiazku z powyzszym, na zebraniu akcjonariuszy Towarzystwa Zeglugowego w 1957, ojciec zakomunikowal, ze wycofuje sie ze wspolpracy. Towarzystwo Zeglugowe zostalo rozwiazane.
Decyzja o odejsciu z Towarzystwa Zeglugowego byla dla ojca nielatwa poniewaz praktycznie wiazala sie z utrata kontaktu z morzem, ktore tak kochal. Mial 56 lat i musial znalezc dla siebie nowe zajecie. Z Chicago, przeprowadzil sie do Nowego Jorku i kupil mieszkanie przy Central Parku. Wypelnilo sie ono morskimi i polskimi pamiatkami. Byla to prawdziwa oaza polskosci - wiem, ze na scianie w jego pokoju wisiala bialo-czerwona, polska bandera z orlem w koronie pochodzaca z WOLNEJ POLSKI. Na morze ojciec juz nigdy nie wrocil. W okresie letnim, pracowal w lodziarni "Carvel", ktora kupil w malym miasteczku Clifton, New Jersey niedaleko Nowego Jorku. Miesiace zimowe spedzal w samym Nowym Jorku...
Jego nadzieja na znormalizowanie sytuacji w Polsce po tym jak Gomulka przejal wladze stala sie naiwna mrzonka. Spowodowalo to, ze juz do samej smierci byl krancowo nieufny do wladzy komunistycznej. Wiele razy kiedy po kolejnych staraniach o paszport rozmawialem z urzednikami SB slyszalem slowa "Chcialby pan zobaczyc sie z tatusiem? Tak? To niech tatus przyjedzie do Polski. Nie zrobimy mu krzywdy". Z tej laskawej oferty oczywiscie nigdy nie skorzystal.
Gdy ojciec przeszedl na emeryture i reumatyczne problemy zaczely coraz bardziej dawac o sobie znac, zaczal wyjezdzac kazdego roku do slonecznej Hiszpanii, gdzie w Maladze mial mieszkanie. Mogl sie on tam zawsze troche podkurowac. I wlasnie w Maladze, gdzie ojciec przyjechal na wakacje mialem jedyna szanse aby spotkac sie z nim. Dwa lata pozniej, w Maladze, ojciec umarl majac 75 lat. Hiszpanski lekarz opiekujacy sie nim byl zaskoczony ze w ostatnich godzinach zycia jego pacjent wciaz mowil z uporem o jakims statku o nazwie BATORY...
Panie Januszu, wyrazajac zal ze cala pana rodzina, a zwlaszcza kpt. Cwiklinski musial przejsc w zyciu przez tyle trudnych sytuacji i zawodow dziekuje serdzecznie za podzielenie sie tymi bardzo osobistymi wspomnieniami.
Dziekuje takze i ja za rozmowe. To milo zagoscic na twojej stronie internetowej o polskich transatlantykach.
Toronto, Kanada - pazdziernik 2004
RADIO: Link do archiwalnego wywiadu kpt. J. Cwiklinskiego dla Radia Wolna Europa - Czerwiec 26, 1953
Magazyn TIME
INFORMACJE Z MAGAZYNU "TIME" / ARCHIVAL PRESS NOTES FROM THE "TIME" MAGAZINE
W kilka tygodni po rozmowie z synem kapitana Cwiklinskiego, Januszem, wpadly mi w rece archiwalne notatki prasowe z amerykanskiego tygodnika TIME; jedna z 1953r opisujaca zejscie kapitana Cwiklinskiego z pokladu Batorego w Anglii i druga z 1955r. nawiazujaca do wydanej w tamtym czasie wspomnianej ksiazki autobiograficznej "The Captain Leaves his ship". Bardzo charakterystyczne jest cytowane tam stwierdzenie kapitana jak to w okresie lat '50 coraz czesciej byl traktowany jedynie jako "kierowca-nawigator", a nie dwodca Batorego. Wszystkie inne decyzje np. odnosnie kontaktow z pasazerami, dyscypliny ideologicznej wsrod zalogi lub tego jak statek-zaloga prezentowac sie ma w poszczegolnych portach podejmowane byly przez szara eminencje, oficera politycznego Piotra Szemiela. Poczucie niepewnosci i osaczenia wciaz narastalo, a w duze klopoty z komunistyczna wladza mozna bylo popasc chocby za... zbyt przyjacielskie kontakty z Brytyjskimi lub Amerykanskimi pasazerami na pokladzie. Niewiarygodne, a jednak prawdziwe. Ponizej zamieszczam oryginaly tych dwoch wzmianek prasowych...
1.TIME MAGAZINE, July 6, 1953: Foreign News, "Asylum Granted"

TIME, July 6, 1953
Towards the end of May, the 16,000-ton Polish luxury liner Batory moved into drydock at Hebburn-on-Tyne. That night the British harbor pilot, Harry Leslie, had dinner with cheery, gold-toothed Captain Jan Cwiklinski in his two-room suite below the bridge. But when Leslie went back on board two weeks later, the captain was missing. "The officers gave me to understand he was sick on shore," he said, "but . . . there was a studied avoidance of any mention of him."
Word spread through Tyneside's grimy dockland that CwiklinskiCaptain Jan, some called him had gone ashore to see a movie, The Cruel Sea, and then got in touch with the local Polish colony. The ship's medical officer was gone, too. Last week Britain's Home Secretary confirmed the news: the ship's doctor and Captain Jan, holder of the Gold Cross of Merit for "outstanding service" to the Polish Communist regime, had separately asked for political asylum in Britain, and it had been granted.
Captain Jan was grilled by British intelligence; he agreed to broadcast behind the Iron Curtain on the BBC's Polish program; then he called a press conference. He told of the famous trip from New York in 1949, when Communist Gerhart Eisler was stowed aboard and delivered to Poland; discussed how he and all aboard were under constant order of a political officer named Peter Szemiel, so that his own duty was "strictly navigationalI was only the driver." He said that 500 officers and men had recently been purged from the Polish merchant navy. He himself had never joined the Communist Party: "I told them I was too old an apple tree to grow pears"..."Wasn't there some dramatic incident when you fled your ship?" asked a reporter. "Left not fled", said Captain Jan. "I just walked off with my what you call itgrip, valise." Why had he left his ship, when his wife, 17-year-old daughter and nine-year-old son were still in Poland? He was warned, he said, that he would be arrested for his friendly contacts with British and American passengers. "That is the only charge they need."
2.TIME MAGAZINE, Jan. 24, 1955: Book Review, "Billiards on the High Seas"

TIME, Jan. 24, 1955
THE CAPTAIN LEAVES HIS SHIP (313 pp.) Jan Cwiklinski, as told to Hawthorne DanielDoubleday ($4). History can sneak up on a man when his back is turned. Captain Cwiklinski, master of the Polish passenger liner Batory, was not looking one May day in Manhattan six years ago, when a baldish little man with glasses came aboard on a 25¢ visitor's ticket and sailed as a stowaway. Unlike most stowaways, he soon dug first-class passage money from his pocket. He also owned up to the name of Gerhart Eisler. For unwittingly aiding in the escape of a key Communist agent, badly wanted in the U.S., Captain Cwiklinski got involved in a nasty, three-cushion carom on the international billiard table.
The captain neither agreed nor resisted when Scotland Yard men took Eisler off the Batory at Southampton. For this, when he docked at Gdynia, Cwiklinski sat through a palm-sweating grilling with his bosses and the dreaded U.B. (for Urzad Bezpieczenstwa), Poland's secret police.* On the return trip to New York, the Batory's crew and passengers were in turn grilled by U.S. Government agents, and the eventual loss of pier privileges forced the Poles to give up the transatlantic run. No Communist or proCommunist, Cwiklinski tried to coexist with the Polish satellite regime for the sake of his wife and two children. He gradually became a figurehead on his own ship, with
all disciplinary matters handled by secret-police men. In 1953, tipped off by a friend that he was slated for a phony spy trial, the captain jumped ship in England and began writing his experiences. His autobiography is a story without surprises, but still a sobering account of the Communist tyranny as only those who have lived under it can know it. Two weeks later Eisler was released and made his way to East Germany, where he was propaganda boss until he lost favor in 1952. He now heads an East German version of the Gallup poll.
Okladka ksiazki kpt. J. Cwiklinskiego - polskie wydanie, grudzien 2010
Okladka ksiazki autorstwa kpt. Jana Cwiklinskiego “Kapitan opuszcza swoj statek”. Ksiazka pierwotnie opublikowana byla w 1955 r w USA, jedynie w jezyku angielskim. Po 55 latach doczekala sie ona polskiego wydania w tlumaczeniu Anny Cwiklinskiej Rutki. W Polsce ksiazke opublikowalo Wydawnictwo "Bernardinum" w grudniu 2010. Zakupic ja mozna poprzez strone internetowa wydawnictwa;
Bernardinum - Zakup Ksiazki
Okladka ksiazki autorstwa kpt. Jana Cwiklinskiego “Kapitan opuszcza swoj statek”. Ksiazka pierwotnie opublikowana byla w 1955 r w USA, jedynie w jezyku angielskim. Po 55 latach doczekala sie ona polskiego wydania w tlumaczeniu Anny Cwiklinskiej Rutki. W Polsce ksiazke opublikowalo Wydawnictwo "Bernardinum" w grudniu 2010. Zakupic ja mozna poprzez strone internetowa wydawnictwa;
Bernardinum - Zakup Ksiazki
The memories of Cpt. Cwiklinski by Walter Molyneaux, April 2012
After being granted with asylum in USA in 1953, cpt. Cwiklinski had to start his life almost from the square one. Like any other newcomer and immigrant he had to find a job to support himself. As a result, he purchased a small Ice Cream Stand "Carvel" in Clifton New Jersey, near New York City... Walter Molyneaux, as a teenager worked at that Ice Cream store owned by cpt. Jan Cwiklinski... In April 2012, through this website, he was able to contact captain's son, Janusz and granddaughter, Ania to recall the memories from the past in a very personal and warm email...
"Hello Ania, Janusz; As I mentioned in my previous e-mail I first met your grandfather shortly after I moved from Pennsylvania to Clifton New Jersey. This was (I think) in 1957 or 1958. Because I was to young to hold a full time job, I set about looking for enough work to pay the rent and to keep me fed. I found an advertisement in the local newspaper for a counter person in a Carvel Ice Cream stand. I went to the store to apply for the job and remember being intimidated by Jan immediately. He was, I thought very stern, straight down to business, and didn't seem to have any sense of humor. I have no idea why he decided to hire me, but he did.
The store might till be in existence since I found a Carvel Store still located on Clifton Avenue on a Microsoft map program. Since I could only work 20 hours a week at any one place, I would arrive around five or six in the evening to start my shift. Jan had to teach me everything since this was my first job other than the chores on the farm. Lucky for me I was raised by a step-father who in many ways was like Jan. Neither one spent a lot of time explaining or showing you how to do a task, they simply expected you to catch on right away.
I think Jan was rather tall, over six feet which caused me to look up at him to maintain eye contact when we spoke. That made him even more intimidating to me. One thing that clearly sticks out in my memory was Jan's attention to detail and his cleanliness. I think that is why it took so long for me to know anything about him personally. During the first months, he never spoke to me except to teach me my tasks or, more often as not, chew me out for failing to accomplish a task to his standard. If Imwasn't waiting on customers I was cleaning the counter, scrubbing the floor, wiping down the machines or sweeping the parking lot.
At the time I was his only employee, so if something wasn't done, or not completed correctly, I was the only one he could blame it on. Had I not been used to the same thing when I lived at home on the farm I probably would have quit, that… and of course …I needed the job. Don't misunderstand, he was not mean, he was just very particular and precise in how he wanted things done. Remember, at this time I had no idea that he was the past Master and Commander of the motor ship Batory.
We both wore white clothing while working. White pants, white shirts and little white paper hats with "CARVEL" stamped to both sides of the hat. I looked a little ridiculous dressed like that, but Jan, if he had a gold stripe on the trousers and epaulets on his shoulders would very much looked like the Captain of the Batory simply by the way he presented himself daily in speech and manner.
There were two customer windows at the store. Facing the store, Jan always served the customers at the right side window and I served those on the left side. We normally only made two flavors of soft ice cream, vanilla and chocolate. The ice cream mix came in 25 gallon old fashioned milk cans. The ice cream mix was poured into hoppers located on the top of the soft ice cream machines. Even Jan had to stand on a step stool to fill the hopper. Each morning Jan would assemble the machines which were taken apart each evening for cleaning and sanitizing. He then would start the machines which would swirl the ice cream mixture as it froze to the correct consistency. The busiest times for us was on the week-ends and evenings. The higher the humidity and the hotter it was outside the more busy we became.
The most upset I believe Jan ever got with me, was when on one particularly hot day, we were frantically trying to keep up with the long line of customers . The machine that produced the chocolate ran out of mix and Jan sent me to the walk-in cooler to fetch more mix. Struggling with the full 25 gallon can of mix I finally managed to fill the hopper to the very top. Jan started the machine up immediately as it would take some time for the mix to freeze enough to be served. In the mean time we continued waiting on all that wanted the vanilla flavor or one of the many other pre-made frozen products. Finally the machine indicated that it was ready to produce the chocolate flavored soft ice cream. Jan made the first big cone and gave it to the customer. The man took a taste of the ice cream, puckered up his face and called Jan back to the window exclaiming that the ice cream was spoiled! Jan immediately went on the defense, knowing full well his products were always fresh and wholesome. An argument ensued between the customer and Jan, until finally Jan reached through the window, grabbed the cone out of the customers hand, and took a big bite himself. I noticed a quizzical look on Jan's face at first, then as he slowly turned to me the look changed to some real anger. "Walter" he bellowed, "what did you DO TO THE MIX?" I just looked at him. I hadn't done anything except take the container from the walk-in refrigerator and pour it into the machine.
He ordered me to follow him to the refrigerator to show him exactly which can I used. I pointed it out only to hear him exclaim "Walter, Walter, Walter" followed by several remarks in each of the seven languages he spoke. Fortunately for me I didn't understand any of them. It seems that the chocolate mix shipped to the store was concentrated. Jon had to cut it by using half the sweetened vanilla mix with the chocolate mix to give it sweetness and the proper amount of chocolate.
Anyway we had to tear down the machine, dispose of 25 gallons of mix loosing all proceed from that machine for the day. I thought that this would be my final day of employment. By quitting time, he still didn't commit himself as to whether he would have me come to work the next day or not. He finally broke into a wide smile, flashing that gold upper front tooth. "I want you to come in early to work tomorrow", he said, I just remembered I never showed you how to prepare the chocolate mix. Tomorrow I will show you.” I think that was the first smile I ever got from him.
After that incident he didn't supervise me quite as much. He did; however, often grab an ice cream cone that I just made for a customer and place it on a scale. Often to my embarrassment, since the customer was looking in the window and could see what was going on. Jan was checking to see if I was making the cones too large therefore cutting in to the profit margin. I also noted that he seemed to check the size of the ice cream cone I made more often if there was a young pretty teen-age girl at my window. I wonder why?
About this time I started to wonder why many of the customers would line up at his window, even though no one was in line by me. They would often patiently wait to order from Jan and always seemed to have quite a conversation in Polish. I assumed it was just because it was more comfortable for the Polish customers to speak in their native language with Jan than to speak English with me. I finally asked Jan if he knew the reason he always had a longer line on his side. That's when he told me that some of the customers had been passengers on his ship, and they were asking about the book which told his story as the Captain of the Batory and of his escape from almost certain arrest.
I was awe struck. Jan was the first famous person I had ever met. Naturally teen-age curiosity took over and every chance I had I would try and get him to relate his story to me. He told me some things, of how he missed his family and had desperately tried to find a way to get them out of Poland to be with him. He also stated that he waited on purpose to publish his book and to be interviewed in fear of endangering his family and friends still in Poland. He only decided to go pubic when he realized that there was little chance of him returning home and of his family being allowed to join him. The impact of what he was telling me didn't hit until later in life when I joined the military. I didn't know anything of Poland back then and even communism was never a topic of discussion at home. The thing I did understand was his love for his family and the loneliness he surely felt now that he was separated from them.
I remember asking him why, with his education and seafaring experience, did he end up running a little ice cream store. He replied that he wanted to go back to sea but he was only offered a position with the merchant marines on a cargo ship. Although he didn't say so, I could tell that he was insulted by the offer since he was the previous Captain of Poland's largest luxury liner at the time. In addition to that, I think he wanted to stay located in a place where he could continue to try and reunite his family.
Jan spent the entire summer in Clifton New Jersey sleeping in a small room in the back of the store. Only once and in while would he return to New York where I believe he had an apartment. Since at the time there were only he and me at the store, he either had to trust me to run things when he was gone or to close the store. I was actually surprised the first time he left me alone, but felt great knowing that I had finally won his trust and confidence. During the winter months, the store was closed. Jan returned to the city and I stayed busy with the other part time jobs I had.
The second summer, Jan decided to expand his business. He purchased a new Volkswagen van which had a freezer installed inside. The freezer was accessed by opening the rear double doors on either side of the van then opening the door to the reezer mounted inside. The New Jersey law prevented us from dispending soft ice cream from the van so everything had to be pre-made at he store, frozen, boxed and inventoried then loaded into the van's freezer. When I returned to work that year, Jan informed me that I was to be the operator of the van.
By this time our relationship had developed to the point where I was really comfortable at the store and enjoyed working with Jan. To make matters worse (at least in my mind) Jan had hired a second person to take my place at the store while I drove and sold ice cream out of the truck. I protested by stating that I thought the new guy should drive the truck since I was familiar with the entire operation of the store. Jan would not give in stating that he only trusted me to be the operator. I finally gave in, knowing that once he made up his mind there was little chance of changing it and to be honest, it may have been partially due to the pay raise he gave me. The raise wasn't much but I was finally working for more than the minimum wage. I think I was a little jealous of the new employee taking my place in the store and working so close with Jan. I would only see him in the morning as I loaded the truck and in the evening as we closed out. There was so much more about Jan I wanted to know.
It took a month or so of driving around Clifton, Patterson and Passaic New Jersey until I finally figured out where the most profitable locations were. The best spots were in the "projects". These were subsidized housing developments for mostly poor, Black and Latin Americans. Although poor, these folks were much quicker in buying their children a treat than the people in affluent neighborhoods. I remember how excited Jan was the first time I came back to the store early in the afternoon to refill the truck as I had sold everything on the truck in three hours.
In the fall things had slowed down enough that Jan agreed to give me some time off to return to Pennsylvania to visit my family for a few days. After driving most of the night I arrived at our farm. Shortly after lunch on the first day, Jan called and wanted to speak to me. He informed me that a prominent national magazine (it was either Look or Life Magazine) wanted to do a story on him which would require him leaving the store for several days. He told me that he needed me to return to run the business while he was gone. Ireminded him that he had another employee working in the store who could run things. He wouldn't hear of it. I had to return. Looking back, I think he had a real lack of trust in people most likely caused by his experiences on the Batory.
I finally agreed to return and drove back the same day to New Jersey. The magazine ran the article which immediately turned the store into a madhouse. People lined up a block long or longer, every day for weeks, but only at Jan's window. Every Polish person in New Jersey wanted to speak to him as well as any American, Canadian or British passenger that, at one time or another, had been on the Batory. The other employee and myself were busy serving the several other customers and explaining to those, who did not know Jan's history, what was going on at the other window with the long line. I never saw him smile as much, talk as much or revert back to being a ship's Captain as he did then.
I guess I didn't like living in the city and slowly realized that I wanted to return to my small home town in Pennsylvania. I finally decided to tell Jan I was leaving, giving him two weeks notice so he could find a replacement. He did not take the news well. By this time our relationship was very close. Since I was pretty close to your father's age, I believe I somehow reminded him of Janusz. Jan didn't say so but I could feel that he was disappointed in my decision to leave I continued driving the Volkswagen for several weeks, not hearing if Jan had found a replacement or not. I finally asked him if he selected anyone yet, to which he answered that he hadn't and requested that I continue a while longer. Several weeks later I asked the same question and got the same reply. It finally occurred to me that he wasn't really looking for anyone. I think he was hoping that I would change my mind. I went to him again, this time giving him the exact day that would be my final day. He now accepted the fact that I was moving on.
I never saw or heard from Jan again although, as you can tell, I never forgot him in fifty-five years. Since the advent of the computer I was able to find a little additional information on his life but was unable to determine when he passed away or where his final resting place is. I can tell you Ania and Janusz, there was never a moment during the time that I knew him, that you wouldn't have been proud of him. He operated that little store in New Jersey with as much pride and professionalism as he must have demonstrated when he commanded the Batory.
For me, it was a honor and privilege to have known and worked for him and set such an example for a young boy to follow. I hope he would have been as proud of me, all these years later, as he was of Janusz and most certainly would now be of you and the boys. I would like to continue to hear from you and your families life in Poland and anything else you would like to share with me - Sincerely, Your New Friend Walter" (April 2012)
"Hello Ania, Janusz; As I mentioned in my previous e-mail I first met your grandfather shortly after I moved from Pennsylvania to Clifton New Jersey. This was (I think) in 1957 or 1958. Because I was to young to hold a full time job, I set about looking for enough work to pay the rent and to keep me fed. I found an advertisement in the local newspaper for a counter person in a Carvel Ice Cream stand. I went to the store to apply for the job and remember being intimidated by Jan immediately. He was, I thought very stern, straight down to business, and didn't seem to have any sense of humor. I have no idea why he decided to hire me, but he did.
The store might till be in existence since I found a Carvel Store still located on Clifton Avenue on a Microsoft map program. Since I could only work 20 hours a week at any one place, I would arrive around five or six in the evening to start my shift. Jan had to teach me everything since this was my first job other than the chores on the farm. Lucky for me I was raised by a step-father who in many ways was like Jan. Neither one spent a lot of time explaining or showing you how to do a task, they simply expected you to catch on right away.
I think Jan was rather tall, over six feet which caused me to look up at him to maintain eye contact when we spoke. That made him even more intimidating to me. One thing that clearly sticks out in my memory was Jan's attention to detail and his cleanliness. I think that is why it took so long for me to know anything about him personally. During the first months, he never spoke to me except to teach me my tasks or, more often as not, chew me out for failing to accomplish a task to his standard. If Imwasn't waiting on customers I was cleaning the counter, scrubbing the floor, wiping down the machines or sweeping the parking lot.
At the time I was his only employee, so if something wasn't done, or not completed correctly, I was the only one he could blame it on. Had I not been used to the same thing when I lived at home on the farm I probably would have quit, that… and of course …I needed the job. Don't misunderstand, he was not mean, he was just very particular and precise in how he wanted things done. Remember, at this time I had no idea that he was the past Master and Commander of the motor ship Batory.
We both wore white clothing while working. White pants, white shirts and little white paper hats with "CARVEL" stamped to both sides of the hat. I looked a little ridiculous dressed like that, but Jan, if he had a gold stripe on the trousers and epaulets on his shoulders would very much looked like the Captain of the Batory simply by the way he presented himself daily in speech and manner.
There were two customer windows at the store. Facing the store, Jan always served the customers at the right side window and I served those on the left side. We normally only made two flavors of soft ice cream, vanilla and chocolate. The ice cream mix came in 25 gallon old fashioned milk cans. The ice cream mix was poured into hoppers located on the top of the soft ice cream machines. Even Jan had to stand on a step stool to fill the hopper. Each morning Jan would assemble the machines which were taken apart each evening for cleaning and sanitizing. He then would start the machines which would swirl the ice cream mixture as it froze to the correct consistency. The busiest times for us was on the week-ends and evenings. The higher the humidity and the hotter it was outside the more busy we became.
The most upset I believe Jan ever got with me, was when on one particularly hot day, we were frantically trying to keep up with the long line of customers . The machine that produced the chocolate ran out of mix and Jan sent me to the walk-in cooler to fetch more mix. Struggling with the full 25 gallon can of mix I finally managed to fill the hopper to the very top. Jan started the machine up immediately as it would take some time for the mix to freeze enough to be served. In the mean time we continued waiting on all that wanted the vanilla flavor or one of the many other pre-made frozen products. Finally the machine indicated that it was ready to produce the chocolate flavored soft ice cream. Jan made the first big cone and gave it to the customer. The man took a taste of the ice cream, puckered up his face and called Jan back to the window exclaiming that the ice cream was spoiled! Jan immediately went on the defense, knowing full well his products were always fresh and wholesome. An argument ensued between the customer and Jan, until finally Jan reached through the window, grabbed the cone out of the customers hand, and took a big bite himself. I noticed a quizzical look on Jan's face at first, then as he slowly turned to me the look changed to some real anger. "Walter" he bellowed, "what did you DO TO THE MIX?" I just looked at him. I hadn't done anything except take the container from the walk-in refrigerator and pour it into the machine.
He ordered me to follow him to the refrigerator to show him exactly which can I used. I pointed it out only to hear him exclaim "Walter, Walter, Walter" followed by several remarks in each of the seven languages he spoke. Fortunately for me I didn't understand any of them. It seems that the chocolate mix shipped to the store was concentrated. Jon had to cut it by using half the sweetened vanilla mix with the chocolate mix to give it sweetness and the proper amount of chocolate.
Anyway we had to tear down the machine, dispose of 25 gallons of mix loosing all proceed from that machine for the day. I thought that this would be my final day of employment. By quitting time, he still didn't commit himself as to whether he would have me come to work the next day or not. He finally broke into a wide smile, flashing that gold upper front tooth. "I want you to come in early to work tomorrow", he said, I just remembered I never showed you how to prepare the chocolate mix. Tomorrow I will show you.” I think that was the first smile I ever got from him.
After that incident he didn't supervise me quite as much. He did; however, often grab an ice cream cone that I just made for a customer and place it on a scale. Often to my embarrassment, since the customer was looking in the window and could see what was going on. Jan was checking to see if I was making the cones too large therefore cutting in to the profit margin. I also noted that he seemed to check the size of the ice cream cone I made more often if there was a young pretty teen-age girl at my window. I wonder why?
About this time I started to wonder why many of the customers would line up at his window, even though no one was in line by me. They would often patiently wait to order from Jan and always seemed to have quite a conversation in Polish. I assumed it was just because it was more comfortable for the Polish customers to speak in their native language with Jan than to speak English with me. I finally asked Jan if he knew the reason he always had a longer line on his side. That's when he told me that some of the customers had been passengers on his ship, and they were asking about the book which told his story as the Captain of the Batory and of his escape from almost certain arrest.
I was awe struck. Jan was the first famous person I had ever met. Naturally teen-age curiosity took over and every chance I had I would try and get him to relate his story to me. He told me some things, of how he missed his family and had desperately tried to find a way to get them out of Poland to be with him. He also stated that he waited on purpose to publish his book and to be interviewed in fear of endangering his family and friends still in Poland. He only decided to go pubic when he realized that there was little chance of him returning home and of his family being allowed to join him. The impact of what he was telling me didn't hit until later in life when I joined the military. I didn't know anything of Poland back then and even communism was never a topic of discussion at home. The thing I did understand was his love for his family and the loneliness he surely felt now that he was separated from them.
I remember asking him why, with his education and seafaring experience, did he end up running a little ice cream store. He replied that he wanted to go back to sea but he was only offered a position with the merchant marines on a cargo ship. Although he didn't say so, I could tell that he was insulted by the offer since he was the previous Captain of Poland's largest luxury liner at the time. In addition to that, I think he wanted to stay located in a place where he could continue to try and reunite his family.
Jan spent the entire summer in Clifton New Jersey sleeping in a small room in the back of the store. Only once and in while would he return to New York where I believe he had an apartment. Since at the time there were only he and me at the store, he either had to trust me to run things when he was gone or to close the store. I was actually surprised the first time he left me alone, but felt great knowing that I had finally won his trust and confidence. During the winter months, the store was closed. Jan returned to the city and I stayed busy with the other part time jobs I had.
The second summer, Jan decided to expand his business. He purchased a new Volkswagen van which had a freezer installed inside. The freezer was accessed by opening the rear double doors on either side of the van then opening the door to the reezer mounted inside. The New Jersey law prevented us from dispending soft ice cream from the van so everything had to be pre-made at he store, frozen, boxed and inventoried then loaded into the van's freezer. When I returned to work that year, Jan informed me that I was to be the operator of the van.
By this time our relationship had developed to the point where I was really comfortable at the store and enjoyed working with Jan. To make matters worse (at least in my mind) Jan had hired a second person to take my place at the store while I drove and sold ice cream out of the truck. I protested by stating that I thought the new guy should drive the truck since I was familiar with the entire operation of the store. Jan would not give in stating that he only trusted me to be the operator. I finally gave in, knowing that once he made up his mind there was little chance of changing it and to be honest, it may have been partially due to the pay raise he gave me. The raise wasn't much but I was finally working for more than the minimum wage. I think I was a little jealous of the new employee taking my place in the store and working so close with Jan. I would only see him in the morning as I loaded the truck and in the evening as we closed out. There was so much more about Jan I wanted to know.
It took a month or so of driving around Clifton, Patterson and Passaic New Jersey until I finally figured out where the most profitable locations were. The best spots were in the "projects". These were subsidized housing developments for mostly poor, Black and Latin Americans. Although poor, these folks were much quicker in buying their children a treat than the people in affluent neighborhoods. I remember how excited Jan was the first time I came back to the store early in the afternoon to refill the truck as I had sold everything on the truck in three hours.
In the fall things had slowed down enough that Jan agreed to give me some time off to return to Pennsylvania to visit my family for a few days. After driving most of the night I arrived at our farm. Shortly after lunch on the first day, Jan called and wanted to speak to me. He informed me that a prominent national magazine (it was either Look or Life Magazine) wanted to do a story on him which would require him leaving the store for several days. He told me that he needed me to return to run the business while he was gone. Ireminded him that he had another employee working in the store who could run things. He wouldn't hear of it. I had to return. Looking back, I think he had a real lack of trust in people most likely caused by his experiences on the Batory.
I finally agreed to return and drove back the same day to New Jersey. The magazine ran the article which immediately turned the store into a madhouse. People lined up a block long or longer, every day for weeks, but only at Jan's window. Every Polish person in New Jersey wanted to speak to him as well as any American, Canadian or British passenger that, at one time or another, had been on the Batory. The other employee and myself were busy serving the several other customers and explaining to those, who did not know Jan's history, what was going on at the other window with the long line. I never saw him smile as much, talk as much or revert back to being a ship's Captain as he did then.
I guess I didn't like living in the city and slowly realized that I wanted to return to my small home town in Pennsylvania. I finally decided to tell Jan I was leaving, giving him two weeks notice so he could find a replacement. He did not take the news well. By this time our relationship was very close. Since I was pretty close to your father's age, I believe I somehow reminded him of Janusz. Jan didn't say so but I could feel that he was disappointed in my decision to leave I continued driving the Volkswagen for several weeks, not hearing if Jan had found a replacement or not. I finally asked him if he selected anyone yet, to which he answered that he hadn't and requested that I continue a while longer. Several weeks later I asked the same question and got the same reply. It finally occurred to me that he wasn't really looking for anyone. I think he was hoping that I would change my mind. I went to him again, this time giving him the exact day that would be my final day. He now accepted the fact that I was moving on.
I never saw or heard from Jan again although, as you can tell, I never forgot him in fifty-five years. Since the advent of the computer I was able to find a little additional information on his life but was unable to determine when he passed away or where his final resting place is. I can tell you Ania and Janusz, there was never a moment during the time that I knew him, that you wouldn't have been proud of him. He operated that little store in New Jersey with as much pride and professionalism as he must have demonstrated when he commanded the Batory.
For me, it was a honor and privilege to have known and worked for him and set such an example for a young boy to follow. I hope he would have been as proud of me, all these years later, as he was of Janusz and most certainly would now be of you and the boys. I would like to continue to hear from you and your families life in Poland and anything else you would like to share with me - Sincerely, Your New Friend Walter" (April 2012)
Kpt. Cwiklinski we wspomnieniach Waltera Molyneaux, Kwiecien 2012
Kpt. Cwiklinski po otrzymaniu azylu politycznego w USA w 1953r. musial zaczac budowac swoje zycie niemal od podstaw. Tak jak kazdy emigrant i nowoprzybyly, przede wszystkim zaczal rozgladac sie za praca, aby zaczac zarabiac pieniadze na zycie. Jako, ze nie bylo w tym czasie zadnych mozliwosci zatrudnienia w zegludze, Kpt. Cwiklinski zdecydowal kupic mala lodziarnie "Carvellce" w miasteczku Clifton New Jersey niedaleko Nowego Jorku... Amerykanin Walter Molyneaux, jako nastolatek pracowal w tej lodziarni. W kwietniu 2012, poprzez ta strone internetowa nawiazal on kontakt z synem kapitana, Januszem i wnuczka Ania, aby podzielic sie wspomnieniami z dawnych lat w niezwykle osobistym i cieplym mailu...
"Witajcie Ania i Janusz! Tak jak wspomniałem we wczesniejszym moim mailu, pierwszy raz spotkałem Kpt. Jana Cwiklinskiego zaraz po tym jak przeprowadziłem się z Pensylwanii do Clifton New Jersey. To było (jak myślę) w 1957 lub 1958. Ponieważ byłem za młody na pracę na pełen etat, szukałem czegośco pozwoli mi zapłacić czynsz i kupić jedzenie. W lokalnej gazecie znalazłem ofertę pracy dla sprzedawcy w Carvel Ice Cream. Poszedłem do tego sklepu spytać o posadę i pamiętam, że natychmiast zostałem przez Jana, jakos tak oniesmielony. Był, jak wtedy myślałem, bardzo szorstki, od razu przeszedł do sedna, wydawał się nie mieć poczucia humoru. Nie wiem czemu, ale zatrudnił mnie.
Sklepik może wciąż istnieć, gdyż na mapie Microsoft znalazłem go wciąż na tej samej ulicy - Clifton Avenue. Jako, że mogłem pracować tylko 20 godzin tygodniowo w jednym miejscu zjawiałem się na stanowisku już o godzinie 5 czy 6 rano. Jan musiał mnie wszystkiego uczyć, gdyż była to moja pierwsza praca inna niż praca w gospodarstwie rodzicow. Szczęśliwie dla mnie wychowywał mnie ojczym, który w pewien sposób był do Jana podobny. Żaden z nich nie zajmował się specjalnie dokładnymi objaśnieniami, po prostu wymagali bym wiedział co i jak robić.
Jan był dość wysoki, mysle ze mial ok. 6 stóp, co sprawiało, że musiałem zadzierać głowę by na niego patrzeć. Tym sposobem jeszcze bardziej mnie oniesmielal. Jedna rzecz, która szczególnie wbiła mi się w pamięć to jego szczególna dbałość o drobiazgi i czystość. Myślę, że to właśnie dlatego tak dużo czasu zajęło mi poznanie go bliżej.
Podczas pierwszych miesięcy nie rozmawiał ze mną, poza wydawaniem instrukcji lub, może nawet częściej, krytykowaniem za niezrobienie czegoś tak jak tego wymagał. Gdy nie czekałem na klientów czyściłem stanowisko, szorowałem podłogę, mylem maszyny lub zamiatałem miejsca parkingowe. W tamtym czasie byłem jego jedynym pracownikiem, więc jeśli coś było nie tak, byłem jedynym, który ponosił za to winę. Gdyby to nie przypominało mi mojego życia w gospodarstwie rodzicow pewnie bym zrezygnował. Ale oprócz tego potrzebowałem pracy...
Nie zrozumcie mnie źle, Jan nie był wredny, był po prostu bardzo precyzyjny i wymagający, wiedział czego ode mnie chce. Wtedy nie wiedzialem jeszcze, że był kapitanem Batorego. Obaj nosiliśmy białe uniformy podczas pracy. Białe spodnie, białe koszule i małe, białe papierowe czapeczki z pieczątką "CARVEL" po obu stronach. Wyglądałem w tym ubraniu trochę dziwacznie, ale Jan, gdyby tylko miał złote paski na spodniach i ramionach wyglądałby zupełnie jak kapitan Batorego, głównie ze względu na sposób w jaki chodził, jak się zachowywał i jak mówił.
W sklepie były dwa okienka. Wchodząc do sklepu Jan siedział zawsze przy okienku po prawej stronie, a ja po lewej. Normalnie sprzedawaliśmy dwa smaki lodów, waniliowe i czekoladowe. Lody przychodziły w 25 galonowych staroświeckich puszkach do mleka. Mikstura lodowa była wlewana do zbiornika na górze maszyny. Nawet Jan musiał stawać na taborecie, by napełnić zbiornik. Każdego ranka Jan składał maszynę, która poprzedniego wieczora została rozmontowana w celu dokładnego umycia. Następnie uruchamiał ją, a ta przerabiała miksturę na lody o odpowiedniej gęstości. Najbardziej pracowite chwile to były weekendy i wieczory. Im wyższa wilgotność i temperatura tym więcej mieliśmy pracy.
Najbardziej zdenerwował się na mnie pewnego gorącego dnia, gdy w pocie czoła usiłowaliśmy zaspokoić potrzeby rosnącej kolejki chętnych. Maszyna produkująca lody czekoladowe opróżniła się z mikstury i Jan wysłał mnie do chłodni po nowąpuszkę. Z trudem przytaszczyłem 25 galonową puchę i nawet udało mi się ją wypróżnić do zbiornika po brzegi. Jan natychmiast uruchomił maszynę, jako że przerobienie tego na lody zabierało trochę czasu. W międzyczasie obsługiwaliśmy klientów, którzy zadowalali sięsmakiem waniliowym. Ostatecznie maszyna dała znać, że jest gotowa do użycia, czyli do produkcji lodów czekoladowych. Jan napełnił pierwszego dużego wafelka lodami czekoladowymi i podał klientowi. Klient posmakował, wzdrygnął się i zawołał Jana wykrzykując, że lody są zepsute. Jan natychmiast odparł atak wiedząc, że jego produkt był najwyższej jakości. Zaczęła się niezła kłótnia pomiędzy Janem a klientem, aż Jan wyciągnął rękę, chwycił feralne lody i posmakował. W pierwszym momencie zobaczyłem na jego twarzy ogromne zdziwienie. Następnie powoli odwrócił się w moim kierunku zmieniając oblicze na raczej wściekłe.
"Walter!" zawołał, "Co zrobiłeś z ta mieszanka czekoladowa?!!" Spojrzałem na niego i odpowiedzialem, ze nie zrobiłem nic poza wlaniem jej do zbiornika. Jan, kazał mi iść za sobą do chłodni, pokazać którą puszkę wziąłem. Kiedy pokazałem, usłyszałem tylko "Walter! Walter! Walter!" oraz kilka innych słów we wszystkich siedmiu językach, którymi Jan się posługiwał. Na szczęście dla mnie, nie rozumiałem żadnego z nich.
Okazało się, że mikstura, którą przywożono do sklepu była skoncentrowana. Jan musiał zmieszać połowę słodkiego smaku waniliowego z odpowiednią ilością czekoladowego, by uzyskać właściwy smak. Cóż, musieliśmy rozmontować maszynę tracąc 25 galonów mikstury, czyli ilość na cały dzień produkcji. Wtedy pomyślałem, że to mój ostatni dzień pracy. Aż do zamknięcia nie wiedziałem jaki będzie mój los. Wtedy nagle rozpromienił się, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech odsłaniający złoty ząb. "Chcę, żebyś przyszedł jutro do pracy wcześniej", powiedział... "Teraz pamiętam, że nigdy nie pokazywałem ci jak się sporządza miksturę do lodów czekoladowych. Jutro ci pokażę". Był to chyba pierwszy uśmiech, którym mnie zaszczycił.
Po tym wypadku nie kontrolował mnie już tak dokładnie. Owszem, sprawdzał, czasami chwytał świeżo przez mnie zrobiony rożek z lodami i kładł go na wagę. Ku mojemu zmieszaniu sprawdzał, na oczach klienta, czy rożek nie jest zbyt duży, gdyż to uszczupliłoby nasz dochód. Zauważyłem że sprawdzał wagę najczęściej, gdy przy moim okienku stała młoda, ładna dziewczyna. Ciekawe dlaczego?
Gdzieś w tym czasie zacząłem się zastanawiać, czemu klienci ustawiali się z reguły do jego okienka, nawet gdy moje było puste. Cierpliwie czekali, by to właśnie on ich obsłużył i często ucinali sobie z nim krótką pogawędkę po polsku. Myślę, że było im łatwiej i milej rozmawiać w swoim ojczystym języku z Janem. Spytałem go raz, czemu kolejka do jego okienka jest zawsze dłuższa, i wtedy powiedział mi, że to często pasażerowie statku, którym kiedyś dowodził i ludzie, którzy przeczytali jego książkę, pytali się o szczegóły ucieczki.
Byłem zaszokowany slyszac o statku, ksiazce... Jan był pierwszą znaną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Naturalna ciekawość nastolatka sprawiła, że odtąd w każdej chwili dopytywałem o szczegóły z jego życia. Poopowiadał mi wiele historii, o tym jak tęsknił za rodziną, jak desperacko starał się ich ściągnąć do siebie. Wyznał, że zwlekał z wydaniem książki i wywiadami by chronić rodzinę i przyjaciół w Polsce. Zdecydował się na to, gdy był pewny, że nie uda mu się ich sprowadzić do Ameryki. Waga tego, co mi opowiadał nie docierała do mnie do czasu, aż wstąpiłem do wojska. Nie wiedziałem wcześniej nic o Polsce, nawet o komunizmie, gdyż nie o tym rozmawiało się w moim domu. Jedyne co rozumiałem, to tęsknota za rodziną i samotność którą czuł przez rozstanie z nimi.
Pytałem go dlaczego, z jego wykształceniem i doświadczeniem, zajął się prowadzeniem sklepiku z lodami. Odpowiedział, że chciał wrócić do pływania, ale oferowano mu jedynie pozycję na frachtowcu. Mimo, że tego nie powiedział, czułem że wręcz obrażała go taka propozycja, jako że dowodził polskim flagowym luksusowym statkiem pasażerskim. Do tego pewnie nie chciał jeszcze zmieniać miejsca zamieszkania mając nadzieję na połączenie z rodziną.
Jan spędził całe lato w Clifton śpiąc w małym kantorku z tyłu sklepu. Co jakiś czas jeździł do Nowego Jorku gdzie, jak sądzę miał mieszkanie. Jako, że sklepem zajmowaliśmy się tylko on i ja musiał ufać mi zostawiając wszystko na mojej głowie gdy wyjeżdżał. Gdy wyjechał po raz pierwszy byłem szczerze zdziwiony. Jednocześnie czułem dumę, że potrafił mi zaufać. Na czas zimy sklepik był zamykany. Jan wracał do miasta, a ja zajmowałem się innymi pracami dorywczymi.
Następnego lata Jan postanowił rozszerzyć działalność. Kupił nowego Volkswagena vana, który zaopatrzony był w zamrażarkę. Aby dostać się do niej należało otworzyć podwójne drzwi z każdej strony pojazdu, a następnie wielkie drzwi zamrażarki. Prawo New Jersey zabraniało produkcji świeżych lodów w aucie, więc lody musiały być wcześniej ukręcone w sklepie, zamrożone, zapakowane i załadowane do zamrażarki w vanie. Gdy tego lata wróciłem do pracy w sklepie, Jan poinformowałmnie, że będę obsługiwał auto.
W tym czasie byłem już na tyle zaprzyjaźniony z Janem, że świetnie mi się z nim pracowało. Na domiar złego Jan zatrudnił nowego
pracownika na moje miejsce, gdyż ja od tej pory miałem sprzedawać lody z auta. Zaprotestowałem, mówiąc, że to nowy chłopak powinien jeździć vanem, a ja zostać w sklepie, jako że znałem tę pracę już na wylot. Jan argumentował , że to właśnie mi ufa najbardziej dając mi auto. Poddałem się, wiedząc, że na pewno nie cofnie raz wydanego polecenia. Dostałem też małą podwyżkę, naprawdę małą,ale w końcu pracowałem za więcej niż minimalne wynagrodzenie. Myślę, że byłem po prostu zazdrosny o tego nowego chłopaka, zazdrosny, że to on będzie spędzał czas z Janem. Tym sposobem widywałem go już tylko rano przy załadunku i wieczorem podczas zamykania sklepu. A tyle jeszcze chciałem się od niego dowiedzieć.
Po miesiącu objeżdżania Clifton, Patterson i Passaic New Jersey wiedziałem już gdzie są najbardziej intratne miejsca. Najlepsze okolice to były "projekty". Były to współfinansowane przez gminę osiedla dla czarnych oraz pochodzących z Ameryki Łacińskiej obywateli. Mimo, że byli biedni dużo chętniej kupowali swoim dzieciom lody niż mieszkańcy tzw bogatych dzielnic. Pamiętam, że Jan był szczerze podekscytowany, gdy wróciłem raz do sklepu wczesnym popołudniem, by zapełnić zamrażarkę. Sprzedałem wszystko w ciągu zaledwie trzech godzin.
Jesienią obroty zmalały na tyle, że Jan dał mi wolne, gdyż chciałem odwiedzić rodzinę w Pennsylwanii. Po całonocnej podróży przybyłem do naszego gospodarstwa. Krótko po lunchu tego samego dnia Jan zadzwonił do mnie. Poinformował mnie, że jeden z poczytniejszych magazynów (albo Look albo Life) chciał przeprowadzić z nim wywiad i opisać jego historię z czym wiążę się konieczność wyjazdu na kilka dni. Powiedział, że potrzebuje mnie w sklepie, abym poprowadził go na czas jego nieobecności. Delikatnie przypomniałem, że ma jeszcze drugiego pracownika, ale nie chciał o tym słyszeć. Musiałem wracać. Patrząc wstecz widzę, że naprawdę nie ufał ludziom. Prawdopodobnie przez całą tę historięz Batorym.
Zgodziłem się wrócićjeszcze tego samego dnia. Po ukazaniu się owego artykułu sklep zmienił się w dom wariatów. Ludzie ustawiali się w kolejki wzdłuż następnego domu, albo i więcej, Wszyscy do jego okienka. Nie tylko każdy Polak mieszkający w New Jersey chciał z nim rozmawiać, ale też Amerykanie, Brytyjczycy, Kanadyjczycy, każdy kto choć raz płynął Batorym lub nie. Ja i ten drugi pracownik musieliśmy dokładnie opowiadać niewtajemniczonym o co chodziło przy drugim okienku. Nigdy nie widziałem go tak uśmiechniętego i wracającego do wspomnień jak wtedy.
Podejrzewam, że nie polubiłem miasta na tyle by zostać tam dłużej. Chciałem już wracać do siebie, do Pennsylwanii. W końcu powiedziałem Janowi o swoich planach dając mu dwutygodniowe wypowiedzenie. Nie przyjął tego dobrze. Wtedy byliśmy sobie dośćbliscy. Myślę, że to pewnie też dlatego, że byłem w podobnym wieku do Janusza. A może w pewien sposób mu go przypominałem. Jan tego oczywiście nie powiedział,ale wiedziałem, że nie jest zadowolony z mojej decyzji. Jeździłem vanem kolejne kilka tygodni, a on ciągle nie znajdował nikogo na moje miejsce.
W końcu spytałem go, czy już znalazł kogoś na moje miejsce, a on powiedział, że nie i mam nadzieję,że jeszcze pojeżdżę. Kilka tygodni później zadałem to samo pytanie i otrzymałem tę samą odpowiedź. Zdałem sobie w końcu sprawę, że wcale nikogo nie szukał.Podejrzewam, że miął nadzieję, że zmienię zdanie. Poszedłem do niego jeszcze raz, Tym razem podałem dokładną datę mojego odejścia. Wtedy dopiero zaakceptował moją decyzję...
Nigdy potem nie słyszałem o nim, chociaż wierzcie mi, nigdy o nim nie zapomniałem. Po 55 latach wciąż pamiętam. Dzięki komputerowi udało mi się dowiedzieć paru faktów, ale wciąż nie znałem daty jego śmierci oraz miejsca jego pochówku. Mówię wam, w całym tym czasie nie było chwili, w której nie moglibyście byli być dumni z Jana. Dowodził tym małym sklepikiem w New Jersey z dumą i profesjonalizmem, które z pewnością cechowały go jako kapitana Batorego.
Dla mnie był to wielki honor i przywilej, że znałem i pracowałem dla kogoś takiego, był dla tak młodego człowieka jakim wtedy byłem świetnym przykładem. Myślę, że byłby ze mnie dumny tak jak był dumny z Janusza i pewnie byłby z waszych dzieci... Z uszanowaniem, Wasz Nowy Przyjaciel, Walter"
(Tlumaczenie - Anna Cwiklinska Rutka, Kwiecien 2012)
M/S BATORY under command of cpt. Jan Cwiklinski in homeport Gdynia as a first time since the break out of the WWII - April 1947
M/S BATORY pod dowodztwem kpt. Jana Cwiklinskiego w Gdyni, po raz pierwszy od czasu wybuchu II Wojny Swiatowej - kwiecien 1947
M/S BATORY pod dowodztwem kpt. Jana Cwiklinskiego w Gdyni, po raz pierwszy od czasu wybuchu II Wojny Swiatowej - kwiecien 1947
SEE ALSO/ ZOBACZ TAKZE...
Cpt. Jerzy Pszenny Cpt. Krzysztof Baranowski Cpt. Romuald Nalecz-Tyminski Cpt. Jan Strzembosz